Co można zrobić , jeśli ma się nieprzepartą chęć (ponownego) zobaczenia Turcji, a do dyspozycji zaledwie marny tydzień urlopu? Oto sprytne wyjście z sytuacji: wykupić tanią wycieczkę, która zagwarantuje nam przelot i „bazę” na początek i koniec pobytu, a na miejscu wynająć samochód i ruszyć w trasę objazdową. Taki plan przetestowaliśmy w październiku 2006 roku ze skutkiem ze wszechmiar pozytywnym.
I tak na początek wylądowaliśmy w Marmaris, jednym z niezliczonych kurortów na tureckim wybrzeżu, z obowiązkowym nadmorskim deptakiem, masą hoteli tudzież zameczkiem (wg Herodota starym jak sam świat, a odbudowanym w 1522 r.) w charakterze lokalnej atrakcji turystycznej dla spragnionych zwiedzania zabytków. Przyznać należy, że poza zwiedzeniem zamku i krótkim wypadem do Icmeler, na plażę obleganą głównie przez Anglików, nie poświęciliśmy Marmaris i jego okolicom zbyt wiele czasu, zajęci zwiedzaniem miejscowych biur turystycznych, oferujących wynajem samochodu.
W Marmaris uderza przede wszystkim to, jak silnie kontrastują one ze spokojną prowincją, między innymi pod względem swobody obyczajów. Zjawiskiem powszechnym jest nagabywanie samotnych turystek przez młodych Turków spragnionych sponsoringu, a widok młodych kobiet (także Polek) paradujących w asyście rozpływających się w uśmiechach lokalnych młodzieńców jest na porządku dziennym. Nie wydaje się też, żeby komukolwiek spędzała tu sen z powiek konieczność przestrzegania wymogów islamu. Dotyczy to zresztą nie tylko stroju, ale i obchodzenia świąt muzułmańskich: dopiero, kiedy oddaliliśmy się znacznie od turystycznego wybrzeża, zorientowaliśmy się, że właśnie trwa ramadan (nazywany tutaj ramazanem). [ Mnie najbardziej zdziwiło spotkanie dwóch tureckich homosi, paradujących w obcisłych T-szertach i spodniach, trzymających się za rączkę-widok niespotykany nawet w Warszawie-przyp. P.M.]
Niewątpliwym plusem większych kurortów jest natomiast dostępność wszelkiego rodzaju usług, włącznie z wynajmem samochodów, co pozwoliło nam już drugiego dnia pobytu wyruszyć w planowaną podróż sympatycznym (i prawie nowym!) fordem, wyposażonym we wszelkie wygody, włącznie z komputerem pokładowym (co zresztą w dalszej drodze miało przysporzyć nam lekkiej zgryzoty, gdy okazało się, że samochód „rozmawia” z nami wprawdzie, sygnalizując swoje osobiste potrzeby, ale niestety wyłącznie po turecku…) W każdym razie, właściwa część wyprawy wreszcie się zaczęła.